Bo trzeba mieć chody!

Redakcja
Robert KorzeniowskiUrodzony 30 lipca 1968 roku w Lubaczowie. Wzrost: 168 cm, waga: 67 kg. Kluby: AZS AWF Katowice, Wawel Kraków, US Tourcoing (Francja). Żona Agnieszka, córka Andżelika. Największe osiągnięcia: mistrzostwo olimpijskie na 20 km (Sydney 2000) i na 50 km (Atlanta 1996 i Sydney 2000), mistrz świata na 50 km (Ateny 1997 i Paryż 2003), mistrz Europy na 50 km (Budapeszt 1998), zdobywca Pucharu Europy na 20 km (1996 i 2000), mistrz Uniwersjady (1991 i 1993), 19-krotny mistrz Polski w hali i na stadionie.
Robert KorzeniowskiUrodzony 30 lipca 1968 roku w Lubaczowie. Wzrost: 168 cm, waga: 67 kg. Kluby: AZS AWF Katowice, Wawel Kraków, US Tourcoing (Francja). Żona Agnieszka, córka Andżelika. Największe osiągnięcia: mistrzostwo olimpijskie na 20 km (Sydney 2000) i na 50 km (Atlanta 1996 i Sydney 2000), mistrz świata na 50 km (Ateny 1997 i Paryż 2003), mistrz Europy na 50 km (Budapeszt 1998), zdobywca Pucharu Europy na 20 km (1996 i 2000), mistrz Uniwersjady (1991 i 1993), 19-krotny mistrz Polski w hali i na stadionie.
Z Robertem Korzeniowskim, trzykrotnym złotym medalistą w chodzie sportowym, tegorocznym mistrzem świata, rozmawia Andrzej Szatan

- Zna pan takie stopniowanie przymiotnika "słynny": słynniejszy, najsłynniejszy, Robert Korzeniowski...
- Nie znam, to coś nowego. Takie stopniowanie może wprawić w zbyt dobre samopoczucie. Za chwile uniosę się jak balonik i odfrunę. To tak żartem, takie coś mi nie grozi.

- Jakiego określenia użyć w stosunku do sportowca, który wygrywa wszystkie najważniejsze imprezy z igrzyskami olimpijskimi i mistrzostwami świata włącznie - geniusz, fenomen czy po prostu profesjonalista?
- Na pewno multimedalista i profesjonalista. Sportowiec z największym nawet talentem bez profesjonalnego podejścia do tego, co robi, nie osiągnie wiele. Geniusz i fenomen to zbyt wielkie określenia.

- Dlaczego nie ma polskich Korzeniowskich w innych konkurencjach lekkoatletycznych i dyscyplinach?
- Miałem szczęście, że w odpowiednim czasie trafiłem na odpowiednich trenerów, a później sam potrafiłem poukładać swoją karierę. Jestem dowodem na to, że w Polsce praktycznie nie ma systemu kształtowania gwiazd. Gdyby był, zapewne mielibyśmy wybitnych sportowców w wielu dyscyplinach.

- Czy po trzykrotnym obejściu kuli ziemskiej nie ma pan już dość chodzenia?
- Nie. Zawodniczo chodzę już dwadzieścia lat, a to jeszcze za krótki czas, żeby się na tyle zmęczyć, by mieć dość. Dla mnie chodzenie jest sposobem na życie. A tak na marginesie - jest wielu ludzi na świecie, którzy marzą o tym, aby móc chodzić, a ja nie dość, że mogę, to jeszcze robię to najszybciej na świecie. I jak tu nie czerpać z tego radości?
- To skąd zapowiedź, że po igrzyskach w Atenach w 2004 roku kończy pan z wyczynowym uprawianiem sportu?
- Każdy człowiek ma prawo zamknąć jedną stronę swojego życiorysu i rozpocząć pisanie nowej. Wyczynowym sportowcem nie można być do końca życia i prędzej czy później koniec musi nastąpić. U mnie on następuje później niż prędzej, bo mogłem się wycofać już po igrzyskach w Sydney, gdzie zdobyłem dwa złote medale. I nie żałuję, że zostałem, bo po drodze przyszło jeszcze kilka sukcesów, ale nie ma co kusić losu. Trzydzieści sześć lat życia i dwadzieścia jeden startów dla mnie wystarczy. Ateny będą moją metą.

- Co motywuje sportowca, który zdobył już wszystko, do ogromnego przecież wysiłku?
- Na pewno jedną z motywacji są kolejne możliwe do zdobycia medale. To swego rodzaju uzależnienie. Jak coś zdobędziesz pierwszy raz, to chcesz to powtarzać w kolejnych imprezach, w kolejnych latach.

- Sportowiec kompletny, ale mimo wszystko z jakimiś jeszcze marzeniami, prawda?
- Naturalnie! Moim marzeniem jest złoty medal igrzysk w Atenach, jakikolwiek medal tej imprezy, co byłoby pięknym odejściem ze sportu wyczynowego. Marzę, aby polskie stadiony lekkoatletyczne były zapełnione. Stąd też realizowana przeze mnie idea uczniowskich klubów sportowych. A największym marzeniem jako wyczynowca jest, by w sporcie nie było dopingu.

- Kiedyś Robert Korzeniowski musi jednak przegrać...
- Ja się nie boję porażek. Ważne, aby umieć poznać przyczyny porażki, wyciągnąć z niej wnioski i szukać szansy na nowe zwycięstwo. Nie jest wstyd przegrać, jeżeli się przegra z lepszym od siebie. Najgorzej jest przegrać z własną słabością. Jeżeli decyduję się na start w Atenach, to także ze świadomością możliwości przegranej.

- Który z tych wielu tytułów mistrzowskich olimpiad i mistrzostw świata ma dla pana największą wartość?
- Najbardziej cenię sobie dwa złote medale igrzysk w Sydney. To było największe wyzwanie mojego życia, bo przede mną jeszcze nikt podczas tej samej olimpiady nie wygrał na dwóch dystansach - dwudziestu i pięćdziesięciu kilometrów. Jeżeli zaś idzie o mistrzostwa świata, to na pewno to ostatnie, zdobyte niedawno w Paryżu. Nie tylko dlatego, że wywalczone po morderczej walce, zakończonej rekordem świata, ale także ze względu na moje osobiste związki z Paryżem.

- Są tacy, którzy nawet mówią, że Korzeniowski to pół Polak, a pół Francuz.
- To nie tak. To prawda, że tam spędzam około jednej trzeciej roku. Jedną czwartą jestem w Polsce, a resztę w innych krajach. Dziś nie musimy dokonywać takich wyborów - Europa jest duża, otwarta i pojemna. Do Paryża mam dwie godziny lotu, do Opola jechałem dłużej.

- Zaglądają panu ludzie do portfela?
- Non stop. Polacy nie lubią, gdy ktoś zarabia więcej niż średnia krajowa.

- Najczęściej chyba Polski Związek Lekkiej Atletyki...
- To jest ulubione zajęcie niektórych działaczy związku.

- Z panią prezes Ireną Szewińską chyba nie przepadacie za sobą...
- Proszę o inny zestaw pytań.

- Kto więc najczęściej zagląda do pańskiej kieszni?
- Dziennikarze. Oni się bawią w podliczanie moich premii, hipotetycznych kontraktów i podniecają tym wszystkim opinię publiczną. Zapominaja jednak przy tym, że ta premia rozkłada się na dwanaście miesięcy ciężkiej pracy, czasami nawet na kilka lat. Nikt nie pisze o tym, jakie płacę podatki, jakie pieniądze muszę zainwestować w siebie, by dobrze się przygotować do najważniejszych startów. A dlaczego dzienikarze zapominają, że miałem wiele takich lat, w których na sporcie w ogóle nie zarabiałem.

- Idąc w Paryżu po złoto, miał pan w świadomości, że za mistrzostwo jest sześćdziesiąt tysięcy dolarów, a za rekord świata sto?
- Ani przez sekundę. Najważniejsze w trakcie rywalizacji jest to, aby się uwolnić od myślenia o nagrodach, które czekają na mecie. Walczyć powinno się o zwycięstwa, medale, rekordy. To, co czeka na mecie, to przyjemny bonus. Ktoś, kto staje na starcie z myślą o pieniądzach, najczęściej przegrywa.

- Zapewne wiele osób i instytucji zwraca się do pana z prośbami o finansową pomoc.
- Tak. Przyjmuję zasadę, że wspieram instytucje, które pomagają ludziom, a nie konkretnych ludzi, bo sam nie jestem w stanie zbawić świata. Wybieram sobie konkretne programy, które częściowo ten świat naprawiają.

- Czy buty to najważniejszy element wyposażenia chodziarza?
- Tak, bo dają odpowiedni komfort chodzenia, kontakt z podłożem i ułożenie stopy. Jednak nie mniej ważne są na pozór banalne rzeczy jak koszulka i okulary. Ale jest jeden detal, o którym mało kto myśli mówiąc o sprzęcie potrzebnyn dla chodziarza - to są... skarpetki. Czasami od skarpetek zależy więcej niż od obuwia. Jeśli do znakomitego nawet obuwia założyć nieodpowiednie, to podczas kilkugodzinnego marszu robią się pęcherze, obtarcia i inne dolegliwości.

- Ten zegarek na pańskiej ręce to na pewno nie tradycyjny czasomierz...
- To prawda. To zegarek, który jest odbiornikiem mojego rytmu serca, jest on przekazywany poprzez pasek zakładany na klatkę piersiową. Ten zegarek pokazuje, z jaką intensywnością pracuje moje serce. To tak jak z licznikiem obrotów silnika samochodu. Jeśli wiem, ile jest uderzeń serca na minutę, to wiem, na jakie tempo mnie stać. Wiem, czy mogę przyspieszyć, czy muszę zwolnić tempo, aby nie przeholować.

- Pańskie nogi są bardzo cenne. Oszczędza ja pan, jeżdżąc dużo samochodem?
- Tak, kończąc sportowe chodzenie, wkładam swoje nogi do auta. O ile każdego dnia przechodzę około trzydziestu kilometrów, to samochodem pokonuję co najmniej sto. Pamiętam, że kiedyś na swoim aucie miałem wypisane hasło "dokąd nie dojdę - dojadę". Samochód jest przedłużeniem moich nóg, a jak mówił mój kolega, Rosjanin Ilia Markow - "chodziarze w cywilu nie chodzą".

- Powoli odchodzi pan w świat biznesu. Z jakim skutkiem?
- O tym będę wiedział za parę lat. W tej chwili intensywnie "buduję" firmę Walker by Korzeniowski, która zajmuje się produkcją sprzętu sportowego. Produkcja idzie pełną parą i od wiosny przyszłego roku ten sprzęt będzie we wszystkich najistotniejszych sklepach w Polsce. Zależy mi głównie na zwiększeniu oferty dla młodzieży. Wszyskim doskwierają wysokie ceny Nike, Adidasa czy Reeboka. Ja przedstawię korzystną ofertę. Nie chciałbym jednak, aby to było dla mnie balastem. Chcę pracować dla sportu, a nie dla biznesu. Biznes ma być narzędziem.

- Na ile dziś jest pan jeszcze sportowcem, a na ile już biznesmenem?
- Jeszcze zdecydowanie sportowcem, który po prostu dba o własną przyszłość. Biznesmenem nie jestem w ogóle. Biznesmen to ktoś taki, kto dla biznesu żyje. Na dziś mam inną hierarchię, choć o biznesie pojęcie mam.

- Kto pomaga w prowadzeniu interesów, bo nie wierzę, iż na wszystko sam znajduje pan czas.
- W zarządzaniu firmą pomaga mi żona, a do innych działań mam odpowiedni sztab. Ważne, aby był dobry zespół. Ja jestem pewnym mózgiem, przywódcą, a nie tym, który zarządza biznesem w sposób "przyziemny" i codzienny.

- Robert Korzeniowski ministrem polskiego sportu. Co pan na to?
- Jeśli tak, to bardzo to odległa perspektywa. Ministrem musi być ktoś, kto jest związany ze strukturami rządowymi, strukturami władzy, a ja się z nimi nie wiążę. Na razie takie stanowiska mnie nie pociągają. Być może w przyszłości tak.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska